The Project Gutenberg eBook of Język Polski, 1920, nr 3 (maj/czerwiec)

This ebook is for the use of anyone anywhere in the United States and most other parts of the world at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this ebook or online at www.gutenberg.org. If you are not located in the United States, you will have to check the laws of the country where you are located before using this eBook.

Title: Język Polski, 1920, nr 3 (maj/czerwiec)

Author: Kazimierz Nitsch

Jan Łoś

Jan Michał Rozwadowski

Release date: September 1, 2010 [eBook #33598]

Language: Polish

*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK JĘZYK POLSKI, 1920, NR 3 (MAJ/CZERWIEC) ***

[pg 1]

V MAJ, CZERWIEC 1920. 3

JĘZYK POLSKI

WYDAWNICTWO KOMISJI JĘZYKA POLSKIEGO POLSKIEJ AKADEMJI UMIEJĘTNOŚCI W KRAKOWIE.

Czasopismo „Język polski” ukazuje się 5 razy w ciągu roku w zeszytach dwuarkuszowych.—Cena pojedynczego zeszytu 9 m., z przesyłką 9 20 m.—Przedpłata roczna 40 m., z przesyłką pocztową 41 m., za granicą 42 m.

Przedpłatę przyjmuje księgarnia Gebethnera i Ski w Krakowie, Gebethnera i Wolffa w Warszawie i filje.

Rocznik 1919 nabywać można za cenę 25 marek.



Nowa zasada rymowa.

Od XVI w. normalny rym polega w poezji polskiej na zgodności zakończeń wierszy począwszy od ostatniej samogłoski akcentowanej. Dobremi rymami są więc np. f·alą—pow·alą lub świ·ęto—ż·ęto, a także mgł·a—gr·a, za złe uważa się: bł·yskiem—wsz·ystkiem, sf·erach—czt·erech i t. p. Zgodność ta ma być głosowo-słuchowa, rzecz prosta, skoro rym jest jedną z muzycznych cech wiersza. Rymowanie wzrokowe, każące np. jako parę do chm·ury pisać też g·ury, pojawiało się czasem, ale z natury rzeczy nie mogło się stać obowiązującą zasadą. Naodwrót, z biegiem czasu, gdy wymawianie polskie zaczęło ulegać koniecznym historycznym zmianom, nastąpił rozbrat między niem a konserwatywniejszą pisownią, powstały nieznane w XVI wieku rymy: wr·óci—porz·uci, kobi·écy—okol·icy, m·arzę—k·ażę, przep·adnę—bezwł·adne, g·arnka—kuch·arka, p·opadł—list·opad, od końca XVIII w. nawet: piech·otą—zł·oto, wi·eńce—r·ęce, nie mówiąc już o pomniejszych niezgodnościach wzrokowych, będących jednak, głosowo dla większości Polaków ze sfer kulturalnych rymami bez zarzutu. Ten stan rzeczy trwał bez ważniejszych zmian przeszło sto lat, dopiero w ostatnim ich dziesiątku zaczyna się pojawiać pewne dążenie, mające znamiona nowej rymowej zasady.

Zacznę od przykładów.

Oto p. M. Rz. rymuje w »Kurjerze lwowskim« z 25 grudnia 1919:

Śnieżnym obrusem ziemia przykr·yta
Na wielkie gody—wigilji święto.
Światka gwiazd jasne płoną w błęk·itach,
Jeno, że złotych brak snopów ż·yta.
[pg 2]

Że odcięte tu znakiem - końcówki są rymami, mimo że raz mają na końcu -ch, drugi zaś raz nie, tego dowodzą inne zwrotki utworu, bądź z rymami tradycyjnemi typu: grom·adki—opł·atki—m·atki, bądź z nowemi: 1) usł·ana—p·ana—ł·anach, bog·ata—ch·atach—cz·atach, opł·atkach—rz·adka, ukoch-anych—org·any; 2) sz·arym—prast·ary—ofi·ary, ołt·arzem—w d·arze; 3) dol·eci—rozświ·ecił.

Proszę się nie dziwić, że wziąłem wiersz nieznanego autora. Wziąłem go, bo jest bardzo typowy: 1) jednolitym typem odstępstw od zwyczajnej normy, 2) ilością 8 rymów nowych przeciw 16 dotychczasowym, 3) swem geograficznem pochodzeniem. Drugi z tych punktów dowodzi, że nie mamy tu do czynienia z przygodną licencją, trzeci wyjaśni się później, przedewszystkiem jednak określić trzeba istotę tego nowego rymu. Ująć ją łatwo: spółgłoska kończąca wiersz jest obojętna, tak swem istnieniem jak i jakością.

Tegoż typu rymów używają też z najnowszych poetów: J. Gella (Muszla i perła, Lwów): r·amion—kł·amią (końcowe na całym wschodzie Polski wymawia się jak -o), niezab·udkom—krótko; J. Iwaszkiewicz (»Skamander«, zesz. 3.): kr·uchy—baumk·uchen, ziel·onej—zmartwi·one; Z. Karski (»Skamander«, zesz. 1.): wybi·eżał—naści·eżaj; L. Markowski (»Obijak«, organ »czwartaków«, 4. p. p., nr. gwiazdkowy z r. 1916): l·ulaj—mat·ula; A. Słonimski (»Skamander«, zesz. 2.): gł·owę—Fidjasz·owej); J. Tuwim (Czyhanie na Boga 1920): p·achną—m·achnął, pl·unął—ł·uną—r·unął), (»Pro arte«, zeszyt ze stycznia 1919): s·uchą—rop·uchom, (»Skamander«, zesz. 1. i 2.): flec·ista—św·istał, orki·estrze—prz·estrzeń, przym·ykał—um·yka, o tem—tęskn·otę, przyrz·ekły—zaci·ekłym; K. Wierzyński (»Skamander«, zesz. 3.): prz·yznaj—ojcz·yzna. Naliczyłem więc tych poetów, wszystko jedno lepszych czy gorszych, ośmiu, zaznaczam zaś wyraźnie, źe przykłady zebrałem przeważnie przygodnie, bez systematycznego przetrząśnięcia w tym celu nowych tomików poezyj i pism literackich.

Ale to nie wszystko. Jakkolwiek rzadziej, trafia się jednak dowolność także co do samogłoski poakcentowej. Bardzo wyraźne to np. u Iwaszkiewicza, gdzie na str. 140—1 zeszytu 3. »Skamandra« na 22 rymów spotykamy takich 3: na n·owiu—pan·owie, kr·uchy—baumk·uchen, zaw·odzi—ogr·odzie. Bywa też tak u Gelli (l. c.): cz·asu—r·asą—Parn·asu, wi·atru—w·atrom—amfite·atru, Karskiego (l. c.): (była tutaj) cesarz·ową—gł·owę (w czarnych lokach pochowała), Tuwima (Czyhanie): ukr·yte—rozkw·itu, Wierzyńskiego (l. c.): szubi·enic—wi·eniec, Słonimskiego (»Pro arte«, zeszyt ze stycznia 1919): wi·erszy—pi·erwszy—sz·ersze. (»Skamander«, [pg 3] zesz. 1.): b·arwą—h·ardy. [O ostatnim z tych rymów uwaga: nie jest to bynajmniej czysty asonans, bo częste u tego poety, i u innych współczesnych, asonanse polegają na dowolności spółgłosek przy bezwzględnej identyczności samogłosek, jak np. w tymże utworze: Marji—umarli, drzemie—marzenie, u Karskiego: kwietnia—pletnia—jedwab lub (»Nowy przegląd literatury i sztuki«, zesz. 1., str. 104—5): szeregiem—nie wiem, szeptem—przedtem, niebo—daleko, bagno—darmo, groźną—wiosną, lenno—ze mną, bezgrzesznej—niedorzecznej, rozróść—mądrość, pochyl—motyl, ogród—powrót].

Najwyraźniej jednak występuje to w dwu prostych wierszach. Jeden—to wymieniona kolenda z »Obijaka«, gdzie czytamy:

To proszą o pomoc nieszczęśni r·anni,
No bo bój na świecie wre nieust·annie

lub

Niech siankiem okryty w żłóbeczku l·eży:
Na co ma tak marznąć, jak my żołni·erze.

Drugi—to bezimienny wiersz p. t. »Żołnierz-dziecko« (»Kurjer lwowski« z 1 grudnia 1918) z takiemi ustępami:.

Świszczą kule za oknami—Matuś! patrzaj: nasi sami, bez br·oni.
Na ulicę czerń się wali,—Lwów nam cały dziś zabrali, puść d·o nich!
A choć tylko lat czternaście—Na piętnasty miał poł·owę
Tęgo odparł trzy napaście,—Wziął karabin maszyn·owy.
Z profesorem Antoś-l·egon:
»Jakże idzie, mój kol·ego!?«
Leć śniegu, leć biały—Na trumnę sosn·ową,
Gdzie Antek śpi mały—Leć puchu śnieg·owy.
A nakryj go c·iszą—A ustrój białością,
Już bitwy nie sł·yszy,—Nie słyszy z pewnością.

W obu tych wierszach doskonale słyszymy osławioną wschodniogalicyjską wymowę, te nieustanni, żołnierzy, połowy zamiast nieustannie, żołnierze, połowę, widoczną też u wschodniego Galicjanina Wierzyńskiego w jego wi·eniec, rymującem z szubi·enic, a więc wymawianem wi·enic. Wymowa ta, znamionująca Polaków z terytorjum etnograficznego małoruskiego (nietylko w b. Galicji) polega [pg 4] na nierozróżnianiu niektórych samogłosek, mianowicie e od i y, o od u, w położeniu nieakcentowanem, wszystko jedno, przed czy po akcencie.

Ale trzeba wziąć rzecz nieco szerzej. To samo bowiem nierozróżnianie samogłosek nieakcentowanych, polegające na ich słabszej, zredukowanej wymowie, charakteryzuje również, choć w trochę innej postaci, jako t. z w. akanie, mowę Białorusów, pomijając więc etnograficzną Litwę, jest typową cechą ludności t. zw. »prowincyj zabranych«. Stamtąd zaś pochodzi oczywiście Iwaszkiewicz, a sądząc po nazwiskach, też Słonimski (napewno nie Wielko- ani Małopolanin, skoro może rymować: Al-askę—kauk-askie) i Karski. Jeżelim się pod tym względem nie pomylił, to jedynym ze wszystkich wymienionych, niepochodzącym ani z Małej ani z Białej Rusi, byłby podobno Tuwim. Toteż chyba nie on jest twórcą tej nowej zasady rymowej; (do przekonania tego skłania mnie też fakt, że w jego poezjach nie umiałem znaleźć tych nowych pierwiastków, od których miał powstać nawet jakiś tuwimizm).

Idźmy jeszcze dalej. Skoro to słabe wymawianie samogłosek poakcentowych, charakterystyczne dla Polaków z kresów wschodnich, jest oddźwiękiem tamtejszych języków ruskich, to powinno się było odbić w ruskich rymach. Tak też jest istotnie: ta sama zasada obojętności samogłoski poakcentowej i ewentualnie następujących po niej spółgłosek, występuje na każdym kroku, uderza wprost w rymach Szewczenki. Oto kilka przykładów (z wydania lwowskiego, 1902) w transkrypcji:

U wsiakoho swoja dola—I swij szlach szyr-okyj:
Toj muruje, toj rujnuje,—Toj nesytym okom
Za kraj świta zazyraje,—Czy nema kraj-iny,
Szczob zaharbať i z soboju—Wziať u domow-ynu;
Toj tuzamy obyraje—Swata w joho ch·aťi,
A toj nyszkom u kutoczku—Hostryť niż na br-ata;
A toj tychyj ta twerezyj,—Bohobojazł-y wyj,
Jak kiszeczka pidkradeť-sia,—Wyżde neszczasł-ywyj
U tebe czas, ta j zapustyť—Pazuri w pecz-inky,—
I ne błahaj: ne wymolať—Ńi ďity ńi ż-nka;
A toj, szczedryj ta roskisznyj,—Wse chramy mur·uje,
Ta oteczestwo tak lubyť,—Tak za nym bidk·uje,
Ta tak z joho serdesznoho—Krow, jak wodu, t·oczyť!...
A bratija mowczyť sobi,—Wytriszczywszy oczy...
(str. 394, »Son«).
[pg 5]
Jak-by zostriły sia my zn·owu,
Czy ty zlakała sia b, czy ń·i?
Jakeje tycheje ty sł·owo
Tohďi b promowyła meń·i?
Ńijakoho! i ne pizn·ała b!
A może b potim nahad·ała,
Skazawszy: snyło sia durn·ij...
A ja zraďiw by, moje d·ywo,
Moja ty dołe czornobr·ywa,
Jak-by pobaczyw, nahad·aw
Wesełeje ta mołod·eje
Kołysznie łyszeńko łych·eje.
Ja zarydaw by, zaryd·aw
I pomoływś, szczo ne prawd·ywym,
A snom łukawym rozijszł·oś,
Sľiżmy-wodoju rozłył·oś
Kołysznieje świateje d·ywo. (str. 43).

Słabiutki zarodek omawianego tu typu rymowego istniał w poezji polskiej już dawniej. Mianowicie końcowe -ej, wymawiane oczywiście z é »pochylonem«, a więc niemal jak -yj lub -ij lub nawet -y -i, rymowano od początku w. XVII z -y lub -i. Por. np. u Szarzyńskiego: kt·órej—ch·óry, u Maskowskiego: kor·ony—obostrz·onej, p·o niej—g·oni i t. p. Panowało to bezwzględnie do końca w. XIX. kiedy to, po usunięciu é z druku a przy usuwaniu go z wymowy literackiej, ten trzywiekową tradycją uświęcony rym zaczął razić najbardziej może literackiego z poetów, Staffa, który też próbował czasem rymować np. wi·ęcej z r·ęce lub podzi·ęce. Przed nim zupełnie wyjątkowo robili to też: Ujejski: wi·ęcej—dziewcz·ęce, a nawet już Zabłocki: wi·ęcej—r·ęce, przyn·amnie 'przynajmniej'—n·a mnie. Pisałem o tem w pracy »Z historji polskich rymów« (Warszawa, Towarzystwo naukowe, 1912, str. 17—23), ale przy objawie tak drobnym i rzadkim nie zwróciłem uwagi na fakt, że wszyscy ci trzej poeci pochodzą z małoruskich kresów: Zabłocki z Wołynia, Ujejski ze wschodniej Galicji, Staff z samego Lwowa, że więc rym ten mógł wyróść na podłożu zredukowanej wymowy zgłoski poakcentowej. Teraz zjawisko to w jaśniejszem przedstawia mi się świetle.

W wymienionej dopiero co pracy doszedłem do ciekawego wniosku, że niemal wszystkie zmiany w zasadach rymu polskiego wychodziły od poetów z prowincyj ruskich. »Czerwonorusini«, jak Szarzyński, Szymonowicz, Zimorowicze, pierwsi wprowadzili rymowanie é z i lub y, pierwsi wyrzucili á »pochylone«. [pg 6] W wieku XVIII »Litwini«, a raczej »Białorusini«, jak Naruszewicz i Niemcewicz, Wołyniacy czy »Czerwonorusini« jak Karpiński, Krasicki, Zabłocki, wprowadzają w rymowanie z -o, a mniejwięcej też oni rymowanie -ończ- -eńc- z -acz--ęc-(typ k·ończy—ł·ączy, w·ieńce—r·ęce, nawet Jasi·eńku—w r·ęku, k·ońska—w·ąska, jak pospolicie u Mickiewicza). Rymy te opierały się na prowincjonalnej wymowie poetów pochodzących z tych kresów i do dziś dla Polaków z Polski etnograficznej nie są prawdziwemi rymami, ale tylko asonansami; mimo to, uświęcone przez genjalnych stamtąd pochodzących poetów, stały się własnością całego narodu, używają ich nawet poeci pochodzący z Wielkopolski, choć, na przeciwnym krańcu Polski mieszkając, nieraz wręcz przeciwną i oczywiście rdzenniej polską mają wymowę. Naszkicowany tu kierunek oddziaływania nie ogranicza się wcale do rymów. Kilka razy już miałem sposobność wypowiedzieć się, że polski język literacki, rodem z Wielkopolski, wychował się w Małopolsce, ale dorósł i zmężniał na Rusi, najpierw na Małej, potem raczej na Białej. Zgodnie z całym rozwojem naszej historji, Mazowsze ostatnie tu doszło do głosu i dopiero w 2. połowie XIX w. zaczęło nieco widoczniej oddziaływać; ale choć ostatnie, zdawało się, że jako dzielnica stołeczna bardzo prędko bezwzględną posiędzie hegemonję, i ja też—przyznam się—tak sądziłem: przecież dwa lata temu któż naprawdę jeszcze myślał o utrzymaniu naszych kresów wschodnich choć w trochę szerszych granicach?

Tymczasem, co za niespodzianka! Tak wybitna, choć na pozór zewnętrzna cecha języka poetyckiego, jak rym, w najnowszej poezji wcale nie stoi na stanowisku stołecznem, ani nawet rdzennie polskiem, ale po raz trzeci (biorąc pod uwagę tylko większe epoki) kształtuje się na wymowie Polaków z Rusi. Gzy się ta fala utrzyma, czy zwycięży, o tem zawcześnie rozstrzygać, jak niepodobna jeszcze ocenić trwałości i siły nowego prądu literackiego wogóle. Ale zupełnie już widoczna, że w języku literackim dialekt kulturalny warszawski ma silnego współzawodnika nietylko w starym kulturalnym dialekcie krakowskim, ale też w zaborczej i wciąż żywotnej polszczyźnie z Rusi. Czy ta zewnętrzna na pozór cecha nie jest jednak w jakimś wewnętrznym związku z faktami politycznemi, i to wcale nie jako ich skutek, ale jako niezależny, na innem polu występujący objaw tej samej siły? Znamieniem istotnej polskości Lwowa jest równie dobrze jego bohaterska, przeważnie własnemi siłami dokonana obrona, jak i zrodzony nią przytoczony wyżej anonimowy wiersz o Antku. Można było myśleć, że to wiersz o rymach gwary ulicznej—a tu się pokazuje, że takie właśnie rymy panują w całej [pg 7] najnowszej poezji, w utworach nieraz kunsztownych, że zdobywają sobie one nawet twórców nie pochodzących z kresów i napewno tak nie mówiących! Może sam Lwów być nieszczególnem środowiskiem dla sztuki, podobnie jak można mieć różne zastrzeżenia co do jego kultury naukowej: to inna sprawa; ale swą polskość zadokumentował w sposób tak silny, na jaki nie zdobyłyby się Warszawa ani Kraków. Oczywiście Lwów to tylko symbol siły całych naszych kresów wschodnich. Ta siła uwydatnia się też, nie po raz pierwszy, w poezji. Że ma język dialektyczny, cóż to szkodzi? może ona nadać tym dialektyzmom wartość ogólnie narodową, podobnie jak to w niejednym punkcie zrobili Mickiewicz i Słowacki.

Ale to wszystko dalsze związki i rzecz przyszłości. Na razie trzeba stwierdzić, że polszczyzna kresów wschodnich nietylko nie zrezygnowała ze swych praw literackich, dawniej nabytych, ale że chce odgrywać dalszą czynną rolę w kształtowaniu języka literackiego. Jeżeli się tam utrzyma nasz wpływ polityczny i kulturalny to jej się to napewno uda, choćby nawet, najbardziej książkowo wykształcona część tamtejszego społeczeństwa zaprzeczała swym dialektyzmom i wstydziła się ich. Ze te odmianki polszczyzny powstały na podłożu ruskiem, to im nic nie ujmuje, bo niema języka, nawet najkulturalniejszego, bez obcych wpływów. Na nasz język z innych żywych z natury rzeczy największy wpływ wywarły niemiecki i ruskie (oczywiście nie rosyjski, ale głównie małoruski, słabiej białoruski), a w przyszłości łatwiej się możemy odgrodzić od pierwszego z nich niż od drugich, tak dlatego, że są nam bliższe, jak i dlatego, że więcej jest mieszanych obszarów polsko-ruskich niż polsko-niemieckich. Karta wzajemnych wpływów językowych polsko-ruskich napewno nie jest jeszcze zamknięta.

Kazimierz Nitsch.


Nowa redakcja przepisu o dzieleniu wyrazów.

Zalecony przez Polską Akademję Umiejętności przepis o przenoszeniu części wyrazów do następnego wiersza został w swoim czasie (d. 11. VI. 1918) uchwalony po odrzuceniu wniosku Komisji językowej, która zalecała kierować się względami na charakter głosek, składających sylabę. Wydział filologiczny Akademji natomiast większością głosów wbrew głosom zasiadających w nim językoznawców wybrał jako zasadę kierowniczą wzgląd na to, czy od pewnej grupy spółgłosek może lub nie może się zaczynać wyraz [pg 8] i stosownie do tego zalecił całą grupę spółgłosek, lub część jej tylko przenosić do następnego wiersza. Zasadę sformułowano w słowach:

»Jeżeli na miejscu dzielenia wypada grupa dwóch lub więcej spółgłosek, to:

a) przenosimy całą grupę spółgłosek do następnego wiersza wtedy, jeżeli od takiej grupy może się zaczynać wyraz polski np. ła-ska i t. d.

b) jeżeli od grupy spółgłosek nie może się zaczynać wyraz polski, to z dwóch spółgłosek pierwszą zostawiamy przy zgłosce poprzedniej, a drugą przenosimy; grupę zaś trzech lub więcej spółgłosek dzielimy w ten sposób, żeby jej druga część dała się przenieść wedle prawidła a) do następnego wiersza: wróż-ba, sprzecz-ny i t. d.

Uwaga. Ponieważ niektóre ze wspomnianych pod a) i b) grup spółgłosowych zachodzą w języku bardzo rzadko, rozpoczynając zaledwie jeden lub dwa wyrazy (nie licząc pochodnych), przeto ich przy dzieleniu na zgłoski wcale nie uwzględniamy t. j. nie przenosimy ich w całości do drugiego wiersza«.

Wydział filologiczny Akademji ten przepis uznał za obowiązujący ze względu na rzekomą łatwość stosowania go w praktyce; cóż bowiem—zdawałoby się—może być łatwiejszego, jak przypomnieć sobie wyrazy, rozpoczynające się od jakiejś grupy spółgłoskowej?

Takby się zdawało, ale tak bynajmniej nie jest, gdyż według uchwalonej zasady trzeba sobie w każdym wątpliwym wypadku przypomnieć nie jeden jakikolwiekbądź wyraz, ale co najmniej trzy lub cztery, bo jeden lub dwa mogą być wyjątkiem. To już nie jest łatwem, przynajmniej nie dla wszystkich, ale co więcej: jeżeli wypadnie połączenie rzadsze, trzeba się jeszcze bardziej namyślić nad tem, czy naprawdę poza jednym lub dwoma wyrazami niema innych, któreby się od tejże grupy zaczynały. Każdy z czytelników może na sobie zrobić doświadczenie każdej chwili i obliczyć, ile czasu potrzebuje na to, żeby wymienić wyrazy np. zaczynające się od ks- lub kn- albo od jakiejkolwiek innej mniej zwykłej grupy spółgłosek, a gdy to zrobi, niech potem sprawdzi w słowniku, czy wszystkie te wyrazy sobie przypomniał. Spamiętać wyjątki też byłoby nie sposób, z powodu wielkiej ich liczby.

Dalej powiedziano, że trzeba się kierować względami na początkowe grupy spółgłoskowe w wyrazach polskich, a więc nie obcych, nie zapożyczonych. Nowa więc trudność, którą też niezawsze może rozstrzygnąć zwłaszcza nie językoznawca; np. czy wielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że wyrazy gmach lub gmin są niepolskie, [pg 9] a ponieważ prócz nich tylko gmatwać i gmerać zaczynają się od gm- więc niewiadomo, czy tę grupę uważać za wyjątkową, czy nie.

Powiedziano jeszcze, że się nie bierze pod uwagę wyrazów pochodnych. A jakże postąpić z wyrazami pochodzącemi od jednego rdzenia, o których nie można powiedzieć, że jedne są pochodne, a inne nie. Tutaj przy przenoszeniu wyrazów wypadłoby nam niekiedy zastanawiać się nad etymologją wyrazów, np. czy dmę i dmu-cham są pokrewne, czy nie; wobec trzeciego wyrazu; dma mamy te same wątpliwości, a więcej wyrazów zaczynających się na dm- niema, więc czy mam dzielić d·m czy też przenosić dm do następnego wiersza: wid-mo czy wi-dmo? Czasem trudności się spiętrzają, np. wyrazy: ksiądz, książę, księżyc, ksieni z jednej strony, a ksieniec, księga z drugiej jedni uznają za pokrewne, inni nie; jedni wiedzą o ich obcem pochodzeniu, inni nie, więc jedni będą dzielić: Alek-sy, a inni Ale-ksy, bo prócz wyżej wymienionych wyrazów od ks zaczyna się jeszcze tylko ksyk.

Słowem, przepis, zwłaszcza w tej formie, w jakiej został ogłoszony, nastręczał bardzo wiele wątpliwości, że już pominiemy zasadniczą trudność jego stosowania. Należało go albo zmienić, albo choćby ściślej określić. Zmiana mogła nastąpić w kierunku albo pozostawienia piszącym swobody zupełnej lub w niejakim stopniu ograniczonej, albo też przeciwnie, sformułowanie szczegółowego przepisu, któryby rozstrzygał w każdej bez wyjątku okoliczności.

Największą swobodę piszącym dałby powrót do dawnej ale już dawno wygasłej tradycji, jeszcze praktykowanej w rękopisach pierwszej połowy XVI wieku, mianowicie do przenoszenia tej części wyrazów, która się w wierszu nie mieściła; przenoszono wtedy np. w-net, zn-owu i t. d. albo gdy nie chciano przenosić końcowej zgłoski, pisano ją w skróceniu u góry, np. jeo==jego.

Znaczną swobodę zostawiałby też przepis: dzieli się wyrazy tak, aby każda z oddzielonych części tworzyła przynajmniej jedną zgłoskę.

Komisja języka polskiego, która nad tym przedmiotem obradowała w kwietniu r. b., wyraziła zgodny pogląd, aby w tych razach, kiedy się trafi grupa spółgłosek w miejscu dzielenia wyrazu, do następnego wiersza przenosić te spółgłoski, które stanowią początek nowej zgłoski. Dopiero do tego zasadniczego przepisu dołączono następującą »uwagę«: »Wobec rozbieżności zdań, od jakich grup spółgłoskowych zaczynają się nowe zgłoski, można się kierować wskazówkami, jakie nam dają początkowe zgłoski wyrazów: nowa zgłoska według tego zaczyna się od takiej grupy spółgłosek, jaka [pg 10] może stać na początku wyrazu, np. koł·dra (por. drapać), mistrza (por. strzała), wierz·ba (niema wyrazów zaczynających się od rzb·). Ta zasada jednak nie wystarcza, bo niezawsze przychodzi na myśl, czy pewna grupa spółgłosek istotnie rozpoczyna jaki wyraz; kto przeto do dzielenia wyrazów na zgłoski chce mieć zasadę ścisłą i niezawodną, może ją oprzeć na następujących podstawach fonetycznych: a) spółgłoskę: s, ś, z, ź z następną spółgłoską zawsze się przenosi, np. li·sty; b) dwie jednobrzmiące spółgłoski zawsze się rozdzielają, np. las·so, pan·na; c) poza tem grupy spółgłoskowe dzielimy tak, że do nowego wiersza przenosimy część grupy, począwszy od ostatniej zwartej (p, b, t, d, k, g) lub zwarto-szczelinowej (c, dz, ć, , cz, ) ewentualnie z poprzedzającą spółgłoską s, ś, z, ź, np. Li·twa, li·stwa, przejażdż·ka, kar·czma i t. d.; d) jeżeli w grupie niema spółgłoski zwartej lub zwarto-szczelinowej, do pierwszej zgłoski oddziela się pierwsza spółgłoska (w liczniejszej grupie dwie) ewentualnie z poprzedzającą s, ś, z, ź, ale tylko wtedy, kiedy jest płynną (r, ł, l, m, n) także rz, w, j: sen·su, kon·wi, bezdom·ny, umyśl·ny, barw·ny, zmar·zły, mierz·wa i t. d.«

Na posiedzeniu administracyjnem d. 27 kwietnia r. b. Wydział filologiczny Akademji orzekł, że pozostawia w zasadzie bez zmiany dawną uchwałę swą o dzieleniu grup spółgłoskowych, i tylko wyraził życzenie, aby ją uprościć. Zredagowanie tej uproszczonej zasady polecił członkom Akademji: J. Czubkowi i J. Łosiowi. Otrzymawszy tak ograniczone zastrzeżeniami polecenie, powołani do tego zadania zredagowali tekst uchwały w słowach następujących:

»Przenosi się części wyrazów do następnego wiersza:

I. Wedle zasady etymologicznej oddziela się składowe części wyrazu złożonego, o ile stanowią zgłoskę i o ile granica między temi częściami składowemi przedstawia się poczuciu językowemu jasno, np. naj·obfitszy, naj·istotniejszy, bez·ustanny, roz·orać, roz·jaśnić, wy·trwać, za·drżeć, wy·ssać, na·uka i t. d.

II. W innych razach wedle zasady fonetycznej:

1. Między samogłoskami, o ile nie stanową dwugłoski: o·aza, po·ezja, tri·umf, ide·alny, Che·ops, na·uka, Mate·usz, Agezyla·usz, Kafarna·um i t. d. ale: miau·czeć, hau·kać, au·tonomja, Eu·ropa i t. d.

2. Przenosimy zgłoskę, zaczynającą się od pojedynczej spółgłoski lub od grupy spółgłosek, od której zwykle się zaczynają wyrazy, np. ba·ba, ra·mię, i·dzie, to·czy, mo·rze, mu·szę, ra·dża, pu·szcza, ła·ska, fu·tro, ma·zgaj, ko·ści, u·sta, ba·zgrać, mi·strza, by·stry, i·skra, pu·zdro i t. d.

Uwaga. Jeżeli pewna grupa nie spotyka się na początku wyrazu, to do drugiego wiersza przenosi się jedna lub więcej spółgłosek, [pg 11] od których rozpoczynają się wyrazy, np. wróż·ka, sprzecz·ny, Krasic·ki, ptac·two, głup·stwo i t. d. Przy tem zachowujemy następujące zasady:

a) Zawsze j nawet bez względu na zasadę etymologiczną oddzielamy od następującej spółgłoski, np.doj·rzeć, zaj·dę, rękoj·mia i odwrotnie: nie oddzielamy j od poprzedzającej spółgłoski, np. Arab·ja, rac·ja, I·strja, Aleksan·drja (aby tylko poprzedzająca grupa spółgłosek mogła zaczynać wyrazy według punktu II, 2, np. I·strja podobnie do by·stry według stru·mień i t. d., Aleksan·drja podobnie do wy·dra według dru·gi i t. d.).

b) Płynne (m, ł, l, r) a także rz i w oddzielamy od następnej spółgłoski, np. potom·ny, klam·ra, pół·ka, wol·ny, wil·goć, har·dy, Nar·wi, Jaworz·no, kaw·ka, ow·ca, Gasztow·ta, spraw·dzić, Waw·rzyniec, dow·cip krakow·ski, spuściw·szy i t. d.

c) Dzieli się grupa spółgłosek, od której tylko wyjątkowo zaczynają się wyrazy, np. t-k: mat·ka, haft·ka, ciast·ko, k-t: adjunk·ta, p-t: szep·tać, sump·tem, p-sz: lep·szy, k-sz: więk·szy i t. d.«

Zaraz więc na początku przepisu czytamy, że do następnego wiersza można przenieść najmniej całą zgłoskę i również najmniej jedna cała zgłoska może zostać oddzielona w poprzednim wierszu. Oczywiście przeto przenoszenie części wyrazów tu traktuje się narówni z dzieleniem ich na zgłoski, czyli z tak zwanem dawniej sylabizowaniem. Podział na zgłoski nie jest obojętny dla gramatyki, zwłaszcza historycznej, która pewne zmiany fonetyczne stawia w związku z charakterem zgłoski tak zwanej zamkniętej na spółgłoskę, czy też otwartej na samogłoskę: ba·ba przedstawia dwie zgłoski otwarte, bab·ka ma pierwszą zgłoskę zamkniętą, drugą otwartą, ba·bek ma znów pierwszą otwartą, drugą zaś zamkniętą.

Istniał też związek między budową zgłoski w środku wyrazu i zgłoski początkowej taki, że jeśli pewna grupa zgłosek mogła rozpoczynać wyraz, to zazwyczaj mogła też rozpoczynać i inną zgłoskę. Leskien w swojej gramatyce starosłowiańskiej1 pisze: »na początku wyrazów stoją następujące stare grupy spółgłosek, które przeto i zgłoskę rozpoczynać mogą: s + n, m, l, p, t, k, v, tr, tv, kl, kr, kv; z + n, l, d, g, v, dr; p + r, l; b + r, l; t + r, v; d + r, v; k + n, r, v; g + n, r, l, v; ch + r, l, v«. Kilka jednak z tych grup wcale się nie spotyka w środku wyrazów, inne zaś zawsze zaczynają zgłoskę i w ten to sposób poprzednia zgłoska była otwarta. Pozatem były też w środku wyrazów niegdyś grupy spółgłosek, należące [pg 12] do dwu sąsiednich zgłosek i te się uprościły, wskutek czego w dawnym języku był okres, w którym prawie zupełnie nie było zgłosek zamkniętych. Jednak znowu z biegiem czasu wskutek czy to przestawienia niektórych głosek, czy też zniknięcia półsamogłosek, powstały nowe grupy spółgłoskowe, które bynajmniej niezawsze wchodziły do jednej zgłoski, lecz przeciwnie, dzieliły się między dwie zgłoski, i wtedy też związek między fonetycznym składem początkowej zgłoski a budową zgłosek innych został prawie zupełnie zerwany. W tem stadjum rozwoju znamy już język polski od czasów najdawniejszych, dostępnych badaniom. Dziś więc zasada oglądania się na początek wyrazu przy dzieleniu na zgłoski może mieć tylko mnemotechniczne znaczenie.

Wiemy dobrze, iż według tej zasady trzeba przedewszystkiem dzielić w środku wyrazów grupy takie, od których się wyrazy nie zaczynają, i istotnie takich grup jest znaczna ilość, że wspomnimy tutaj dla przykładu tylko nn (pan·na), żk (wróż·ka), czn (wdzięcz·ny) i t. d. Ale też i odwrotnie: są takie grupy, które spotykamy na początku wyrazów, a niema ich w środku, np. dzw-, gz-, pch-, tch- (tylko staropolski wyraz: wiotchy) i in.

Stare elementarze, na których dzieci uczono sylabizować, dzieliły wyrazy na zgłoski według tradycji, czy też »poczucia językowego«. Możeby nie było bez korzyści zbadać, czy to dzielenie odbywało się we wszystkich elementarzach jednakowo i jak wielkie u różnych autorów były wahania. W każdym razie dziś na »poczuciu językowem« opierać się trudno wobec aż nazbyt częstych takich kwiatków, jak dzielenie wyrazów prze·dmiot, pod·róż.

Trzeba choć jaki taki porządek wprowadzić, jeśli nie chcemy wrócić do dawnej tradycji (wspomnianej wyżej) z przed drugiej połowy XVI wieku. Obaczmy więc, w jakim stopniu porządek ten wprowadza zasada uchwalona przez Akademję.

Nowe sformułowanie wprawdzie jest ściślejsze i dokładniejsze od dawnego, ale jeszcze nie na tyle ścisłe, aby nie pozostawiało pewnych wątpliwości, które w różny sposób przez piszących rozstrzygane będą, wskutek czego nie będzie i nadal zupełnego ustalenia systemu. Powiedziano bowiem w punkcie drugim, że przenosi się grupa spółgłosek, od której zwykle zaczynają się wyrazy, w punkcie zaś końcowym zaznaczono, że »dzieli się grupa spółgłosek, od której tylko wyjątkowo zaczynają się wyrazy«. Ściślej sformułować tego nie było można, bo wszelkie liczbowe normy były nie do pomyślenia, tak więc pomiędzy »zwykle« a »wyjątkowo« zachodzi jeszcze szerokie pole wahań i niepewności. Jeżeli nowy przepis w pewnym stopniu ogranicza te wahania i wątpliwości, to [pg 13] przedewszystkiem dlatego, źe częściowo przynajmniej oparł się on na zasadzie właśnie fonetycznej, zalecając oddzielanie od następnej spółgłoski wszystkich płynnych (opuszczono w nim n tylko dlatego, że od n + spółgłoska nie zaczyna się żaden wyraz) i na równi z płynnemi postawiono też rz, w i wreszcie j, oraz orzekając, że j nie oddziela się od poprzedniej spółgłoski; a więc przyjęto to, o czem w projekcie Komisji języka polskiego mówił punkt d) »uwagi«.

Z nowego przepisu można też wysnuć konsekwencje fonetyczne odnośnie do innych grup spółgłoskowych, a mianowicie przedewszystkiem do połączeń dwu spółgłosek zwartych lub zwarto-szczelinowych, i to bez względu na to, czy te spółgłoski stoją obok siebie bezpośrednio, czy też są oddzielone jakąś inną; wszystkie bowiem takie połączenia na początku wyrazów trafiają się wyjątkowo, t. j. w bardzo małej liczbie wyrazów, jakkolwiek bywa tak, że te wyrazy są w bardzo częstem użyciu, np. gdy lub który. Wypływa więc z tego zasada: wszystkie zwarte lub zwarto-szczelinowe nie przenoszą się razem do następnego wiersza, lecz zawsze się dzielą, o ile tworzą grupę w środku wyrazów. Stąd dzielić mamy: gąb·ka, gąb·ce, Kac·per, oc·tu, węd·ka, sek·ta, mat·ka i t. d. W grupach, w których dwie zwarte lub zwarto-szczelinowe są przegrodzone inną spółgłoską, dzielenie następuje tak, że ta środkowa spółgłoska musi być traktowana znowu odpowiednio do swojej natury, więc np. płynna oddziela się od spółgłoski następnej w myśl przepisu wyżej podanego: jabł·ko, mędr·ca, Jędr·ka, Piotr·ków.

Również dzielą się wszystkie spółgłoski podwojone, gdyż tylko wyjątkowo mogą rozpoczynać wyraz, np. ssać; dzielić więc trzeba taką grupę: las·so, pan·na, bul·la i t. d. Oczywiście nie bierze się pod uwagę licznych słów, zaczynających się od zs-, choć ta grupa jak ss się wymawia, np. zsadzić, zsiekać, zsunąć i t. d., w środku zaś wyrazów prostych nigdy zs nie piszemy.

Inne kombinacje spółgłosek już się nie poddają tak prostym przepisom, opartym na podstawach fonetycznych. Grupy: zwarta + płynna ustna i zwarta + nosowa spółgłoska wyraźnie się różnią: pierwsze często rozpoczynają wyrazy, toteż w środku nie mają być dzielone: ku·bła, ce·bra, świ·dra, wi·dły, wę·gły, wę·gle, Wę·gry, zwy·kły, cu·kru, kro·pla, ko·pru, świa·tło, wia·tru. Tu także należy rz oraz w, j, które na pierwszem miejscu w grupie zachowują się tak samo jak płynne2, np. do·brze, koł·drze, Wę·grzy, cu·krzyć, le·dwo, [pg 14] le·dwie, pi·gwa, stą·gwi, sa·kwa, bi·twa, nie·dźwiedź, Ara·bja, kome·dja i t. d. Odwrotnie: zwarta + nosowa rzadko rozpoczynają wyrazy, toteż tę grupę trzeba dzielić: Koc·myrzów, dzieć·mi, bacz·magi, wid·mo, wid·no, więd·nę, styg·mat, lak·mus, ok·no, wstęp·ny, het·man, świet·ny. Trzy tylko grupy stanowią wyjątek: czl i dzl nigdy nie stoi na początku wyrazów, cl wyjątkowo w tej pozycji się spotyka, więc: płacz·liwy, pędz·le, prec·le; a znowu gn dość często zaczyna wyrazy, przeto całą tę grupę trzeba przenosić: bie·gnę, sty·gnie i t. d.

Zwarta z następną szczelinową rzadko rozpoczyna wyraz, o ile tą szczelinową nie jest rz, w, j; wobec tego mamy dzielić: kob·za, pieg·ża, więk·szy. Za wyjątek możnaby uznać wyraz gże·gżółka, bo wyraźnie w nim występuje powtórzenie początkowej grupy spółgłosek. Z innych połączeń wątpliwość wzbudza ks; rozpoczyna ono trzy grupy wyrazów: ksiądz (książę, księżyc, ksieni), księga (ksieniec) i ksyk (ksykać). W wielu wyrazach obcych to połączenie spółgłosek wyrażano przez x, przeto tem bardziej nie należałoby ks dzielić: pła·ksa, ku·ksać, paro·ksyzm, Kser·kses, Ale·ksander, ta·ksa. Tak samo podzielimy weks·larz, tem bardziej że od sl- (o ile je odróżniać od śl-) nie rozpoczynają się wyrazy polskie; ale już różni różnie będą dzielić takie wyrazy jak: Syks·tus lub Syk·stus (por. stać i mnóstwo innych wyrazów, zaczynających się od st-), deks·tryna lub dekstryna (por. stryj, stroić, strumień i t. d.). Jak wreszcie traktować ps? Od tej grupy rozpoczyna się dość wyrazów: psalm, psiak, psuć, psychologja, psykać, a skoro nie można jej uznać za wyjątkową, to jej dzielić nie trzeba: mo·psa, ry·psu, Ter·psychora i t. p., ale znowu zachodzą wątpliwości, jak dzielić: kieps·ki czy kiep·ski, kieps·cy czy kiep·scy, gryps·nąć czy gryp·snąć, caps·trzyk czy cap·strzyk, chłops·two czy chłop·stwo. Zapewne znaczna większość piszących dzielić będzie: chłop·ski, chłop·stwo analogicznie do innych tego rodzaju formacyj, np pań·ski, pań·stwo, królew·ski, króle·stwo i t. d.

Ze szczelinowych h od następnej spółgłoski zawsze się oddziela, gdyż niema wyrazów zaczynających się od takiej grupy. Zato ch często rozpoczyna wyrazy w połączeniu z ł, l, r, rz, w, j, należy więc w środku wyrazu grup tych nie dzielić: cho·chla, ry·chło, czo·chrać, wi·chrzyć, żu·chwa, Monachoma·chja. W innych połączeniach ch na początku wyrazów nie zachodzi wcale, albo tylko rzadko, wobec czego należy dzielić: kuch·ta, kuch·cik, Marych·na, bach·mat. W cudzoziemskich wyrazach: bh, ph, dh, th, kh, gh uważane są za jedną spółgłoskę, jak nasze ch, i nigdy się nie dzielą.

Zarówno na początku wyrazów, jako też i w środku ż z następną spółgłoską trafia się tylko wyjątkowo, więc je trzeba dzielić od następnej spółgłoski: każ·dy, wyż·si, wyż·szy, łyżwa (mimo żwawy), [pg 15] wróż·ba (mimo żbik), moż·ny (mimo żnę), moż·ni (żniwo), wyż·ła (żłopać), trwoż·liwy (żleb) i t. d. Natomiast sz zachodzi często na początku wyrazów, szczególnie w grupach spółgłoskowych: szcz-, szk-, szl-, szm-, szn-, szp-, szt-, szw-, z tego więc wypływa, że w przeciwieństwie do ż trzeba sz z następną spółgłoską przenosić do następnego wiersza: pa·szcza, mie·szkać, ka·szlę, ko·szmar, grze·sznik, Hi·szpan, ko·sztowny, Kru·szwica, re·szta i odpowiednio do tego wre·szcie i t. d.

Grupy z s, z, ś, ź na pierwszem miejscu przedstawiają się rozmaicie w zależności od charakteru następnej spółgłoski. Zwykłemi są one na początku wyrazów, poczęści dzięki przedrostkowi, występującemu w formie: s, z lub ś. Tu jednak trzeba wziąć pod uwagę, że: 1) przedrostek asymiluje się do następnej spółgłoski dźwięcznej lub bezdźwięcznej i dlatego piszemy: zbawić, zganić, zdusić, spaść, skusić, stopić (wyjątek w pisaniu stanowią początkowe grupy zs-, zsz-, zś-, których nie znajdujemy w środku wyrazów prostych); 2) przedrostek z wyjątkiem przed c nie upodabnia się do następującej miękkiej, stąd: ścierać, ścieknąć, ściemnieć ale zbierać, zginąć, zdziałać, zsinieć; 3) przedrostek ukazuje się tylko w postaci z przed płynnemi: zmówić, zmieszać, znosić, znieść, złupić, zlać, zrobić, a także przed rz, w, j: zrzucić, zwiewać, zjechać; i wtedy także nie asymiluje się do następnej spółgłoski miękkiej, takie bowiem formy jak: śmierć, śmieci, śmietana, ślub są nieliczne, i zatarło się w nich poczucie złożenia z przedrostkiem. Poza tem s, ś (nie przedrostkowe) może się łączyć tylko ze spółgłoskami bezdźwięcznemi, ale także z płynnemi, np. spać, śpię, słać, ślę, smok, śmiech, snuć, śnić, a z, ź tylko z dźwięcznemi i oczywiście z płynnemi: zdun, źdźbło, zły, źle, znać, twarde przed twardemi, miękkie przed miękkiemi.

Wypadałoby z tego, że w środku wyrazów trzeba oddzielać s, ś od każdej spółgłoski dźwięcznej z wyjątkiem płynnej, a z, ź od każdej spółgłoski bezdźwięcznej, oraz ś, ź od każdej spółgłoski twardej, więc: zwycięz·ca, Francuz·ka, proś·bie, proś·ba, groź·ba, groź·bie (od źb- nie zaczynają się wyrazy), Kaś·ka, huś·tać. Natomiast grupy z płynnemi przedstawiają stosunki bardziej skomplikowane: twarde s i z przed płynną czy to ustną, czy nosową, stoi na początku wyrazu często, przeto i w środku wyrazów takich grup nie należałoby dzielić: Ja·sło, Ja·złowiec, ja·sny, li·znąć, pa·smo, pry·zma; zdaje się jednak, że bardzo wiele osób ma skłonność do dzielenia grup złożonych z s lub z i nosowej spółgłoski: jas·ny, liz-nąć, pas·mo, pryz·ma. Ta skłonność, jak się zdaje, i w przyszłości podtrzymywaną będzie przez analogiczne oddzielanie zwartej od nosowej: podob·ny, posęp·ny, jed·nego, smut·ny, ostatecz·ny i t. d. Na początku wyrazu ś może [pg 16] stać przed l, ń, m (ślina, ślub, śniat, śmiech, śmieci i t. d.) ale nie przed n, m, co zachodzi w środku wyrazów, np. znośny, taśma, właściwie przeto powinnibyśmy dzielić: głoś·ny, gło·śniej, taś·ma, ta·śmie w przeciwieństwie do: umy·słu, na umy·śle. Natomiast ź powinniśmy oddzielać nietylko od m, n, ale także od m', ń, gdyż od grup: źm-, źń- nie zaczynają się wyrazy, a zato zaczynają się od zm' (zmienić, zmieszać i t. d.), a przeto: pry·zma, na pry·zmie lub na pryź·mie (bo i tak wymawiają), Kuź·ma, Kuź·mie, groź·ny, groź·nie. Co więcej, ponieważ od grupy źl rozpoczyna się jeden jedyny wyraz, przeto powinnibyśmy dzielić: ko·zła, koź·le. (Tak samo trzebaby dzielić ź od każdej innej, bo mamy tylko na początku grupę źr- i jedyny wyraz źdźbło).

Zestawmy teraz przykłady na s, ś + płynna i na z, ź + płynna: o·sła, o·śle; ko·zła, koź·le; pa·smo, w pa·śmie; pry·zma, na pry·zmie; głoś·ny, gło·śniej; póź·ny, póź·niej. Jeśli jeszcze dodamy, że według dzisiejszej zasady mamy dzielić: nieś·my, wieź·my, wieź·cie, ale zato nie·ście, pro·ście i t. d. (por. ściana, ściąć, ściągać, ściek, ściel, ściemnieć, ścierać, ścierń, ścierpieć i t. d.), to przy dążeniu powszechnem do poddawania się wpływom analogji trudno przypuścić, aby w tych razach wyrobił się i ustalił powszechny zwyczaj stosowania zaleconej przepisem zasady kierowniczej, i raczej przypuścić należy, że wbrew wszystkiemu wytworzy się w praktyce dążność do traktowania tych grup jednakowo, bez względu, czy na pierwszem miejscu stoi s, ś czy z, ź. Ponieważ mamy wyrazy, zaczynające się od sm-, sn-, śm-, śn-, zm-, sn- a także śl-, źl-, przeto można postawić zasadę, że s, ś, z, ź w ogólności nie dzielą się od następnej płynnej (ustnej lub nosowej) a zarazem także od rz, w, j, które zawsze na równi z płynną w systemie dzielenia stawiamy: ja·sny, ja·śniej, ko·smyk, ja·śmin, ta·śma, ta·śmie, grzę·znę, grzę·źniesz, Ku·źma, Ku·śmie, O·swald, Jó·zwa, o·sła, o·śle, ko·zła, ko·źle i t. d. Zapewne jednak powszechna będzie skłonność do dzielenia form rozkażnika: noś·my, noś·cie, woź·my analogicznie do bądź·my, kup·cie, woź·cie i t. p.

Wszystko, cośmy powiedzieli o dzieleniu grup spółgłoskowych, można uwidocznić w następującej tablicy:

Dzieli się: Nie dzieli się:
1. płynna, rz, w, j + inna, 1. zwarta + ustna płynna (ale dz·l, c·l, cz·l),
2. zwarta + zwarta,3 2. ch + ustna płynna, rz, w, j.
3. dwie jednakowe, 3. sz + inna,
4. zwarta + nosowa (ale gn), 4. s + bezdźwięczna twarda,
5. zwarta + szczelinowa (ale ks, ps), 5. s, ś, z, ź + płynna4, rz, w, j,
6. h + inna, 6. z + każda dźwięczna,
7. ch + zwarta lub nosowa, 7. ść, źdź,
8. ż + inna, 8. gn,
9. ś, ź + każda niepłynna (ale ść, źdź), 9. ks, ps,
10. dz·l, c·l, cz·l. 10. każda + h.
[pg 17]

O niektórych grupach, złożonych z trzech lub czterech spółgłosek, mówiłem już wyżej, wskazując, że niekiedy w nich zachodzi wątpliwość, do której zgłoski zaliczyć spółgłoskę środkową. W ogólności trzeba przy ich dzieleniu brać pod uwagę charakter ich części składowych, zaczynając od końcowych spółgłosek i odpowiednio do tego dzielić np. br·n (płynna oddziela się od każdej następnej), c·tw (dwie zwarte się dzielą, tw się nie dzieli), j·bl (j się dzieli od następnej, bl się nie dzieli) i t. d. Grupy: nc·k, ndz·k dzielimy w ten sposób właśnie dzięki zasadzie zaczynania od końca: eleganc·ki, finlandz·ki podobnie: farb·ka, serb·ski, mar·chwi, halabard·nik, garn·czek, parsk·nąć, napar·stek, naparst·ka, war·stwa, zmarszcz·ka, tęsk·no, plu·skwa, piosn·ka, kost·ce, musz·tra, Wawrz·ka i t. d.

W końcu jedno jeszcze zastrzeżenie: zarówno tutaj, jako też i w osobnych broszurach, poświęconych reformie ortografji, jestem tylko sprawozdawcą uchwał Akademji, a bynajmniej nie twórcą reformy, toteż ani wyrazów uznania ani nagan za jej wartość przyjmować na swój rachunek nie mogę.

Jan Łoś.


Liberum veto choćby—w ortografji.

Do końcowego ustępu artykułu prof. Łosia pragniemy dodać i my pewne wyjaśnienia, by również nie narażać się na niezasłużone czy to pochwały czy nagany. A także czytelników »Języka polskiego« może oczywiście obchodzić rola zawodowej czystej nauki w stosowaniu jej do zagadnień praktycznych. Temat to z punktu widzenia społecznego bardzo zajmujący, gdyby go tylko było można traktować naukowo, tj. z wyłączeniem tych ludzi, niemających odpowiedniego [pg 18] naukowego przygotowania (niekoniecznie ściśle językoznawczego), którzy nie potrafią zapanować nad swemi uprzedzeniami i uczuciowemi odruchami. A dysputy z ludźmi tego właśnie rodzaju mogły juz naukowym zawodowcom gruntownie obrzydnąć. Dlatego to w »Języku polskim«, na razie przynajmniej, unikamy szczegółowych rozważań ortograficznych. Tym razem zaś występujemy we własnej obronie. W przeciwieństwie bowiem do zasad ortograficznych Akademji z r. 1891 zasady jej z r. 1918 zapadły naogół nie wbrew opinjom językoznawców; w szczegółach nieraz się oni nie godzili, ale rozumiejąc, że żadne dzieło społeczne nie może dojść do skutku bez wzajemnych ustępstw, poddali się uchwale, powziętej bądź co bądź na podstawie wniosków Komisji językowej przez przedstawicieli wszystkich polskich towarzystw naukowych i ważniejszych instytucyj szkolnych.

Dlatego to zdziwić nas musiało postąpienie: 1) Wydziału Towarzystwa dla popierania nauki polskiej we Lwowie, 2) prof. Kryńskiego. Tak bowiem lwowska instytucja jak i warszawski profesor założyli przeciw uchwałom Akademji swoje »liberum veto«, motywując je także względami naukowemi. Ponieważ z tego pośrednio ale zupełnie wyraźnie wynika, że większość ludzi, mianujących się zawodowymi językoznawcami, postąpiła w tym wypadku nienaukowo, uważamy za potrzebne pewne wyjaśnienia.

Wydział Towarzystwa dla popierania nauki polskiej—którego sprężyną był w tym wypadku, jak wiadomo, jego prezes, prof. Balzer—»na posiedzeniu z 13 marca 1918 uchwalił, mimo odmienne zapatrywanie na niektóre szczegóły, zastosować w wydawnictwach swoich punkty 2—17 prawideł Akademji, tj. wszystkie przez konferencję i Wydział filologiczny powzięte uchwały, z wyjątkiem punktu pierwszego«; uchwalił więc zatrzymać nadal pisownię Azya, Dania. Napozór wygląda to dość lojalnie: przyjęto punktów 16, odrzucono tylko jeden, i to z przyjęciem dla dopełniacza l. mn. akademickich form Indyj, parafij! Ale to tylko napozór: bo przecie spór toczył się właściwie tylko o 4 punkty (-ja, -ym, -em, rzekłszy, geograf), z których 3 rozstrzygnięte zostały przypadkiem po myśli prof. Balzera (zob. jego »Jeszcze o punktach spornych pisowni polskiej«, Lwów 1910). W rzeczywistości więc, gdzie uchwała była mu sympatyczna, przyjął ją, gdzie zaś zapadła wbrew jego życzeniom—zgłosił liberum veto; a trzeba jeszcze przypomnieć, że Towarzystwo dla popierania nauki polskiej było jedynem, co na konferencje krakowskie delegata swego nie przysłało, chociaż byli na nich nawet delegaci toruńskiego Towarzystwa naukowego mimo odległości i przeszkód paszportowych.

[pg 19]

Prof. Kryński wydał świeżo książkę p. t. »Jak nie należy mówić i pisać po polsku« (Warszawa 1920), gdzie osobny rozdział V (str. 290—311) poświęcony jest pisowni, oczywiście przedewszystkiem pisaniu tych czterech punktów, które w całości lub w części wypadły wbrew jego życzeniom. Gdy więc lwowskie Towarzystwo zaprotestowało przeciw »jocie«, warszawski profesor protestuje przeciw rozróżnianiu -ym, -em, przeciw zjadłszy, przeciw geografowi, nawet przeciw diagnozie. Gdyby Akademja oświadczyła się była za nierozróżnianiem rodzajów, za zjadszy i za gieografem, prof. Kryński byłby zadowolony, ale nie poddałby się prof. Balzer! W takim stanie rzeczy z góry niemożliwa była taka uchwała Akademji, któraby liberum veta nie wywołała.

Przyznać trzeba, że jest między temi dwoma postępkami pewna różnica. Towarzystwo lwowskie ogranicza się do swoich wydawnictw i to tylko »do czasu, dopokąd... prawidło... w rzeczywistości przez powszechną praktykę ortograficzną nie zostanie przyjęte«, czyli zapowiada, że gdy już nikt inaczej pisać nie będzie, to i ono się podda, ostatnie. Prof. Kryński natomiast, wydając książkę pod wymienionym tytułem, propaguje wprost nieuznawanie ogólnie narodowej zasady.

Wspólne jest im jedno: powoływanie się na zasady naukowe, przyczem jedynemi powagami naukowemi są: dla Towarzystwa dla popierania nauki polskiej R. Zawiliński5, dla prof. Kryńskiego on sam. Wobec tego, nie wchodząc nawet w szczegóły, podnosimy, że chyba i my mamy prawo żądać, by nas w zakresie językoznawstwa uważano za ludzi nauki, nie gorszych od dwu wymienionych i od znakomitego... historyka prawa, prof. Balzera. Toteż protestujemy przeciw narzucaniu szerszej publiczności twierdzeń, jakoby »z najpoważniejszej, fachowej strony stwierdzono, że do uchwalenia nowego prawidła doszło skutkiem przeoczenia« jakiejś naukowej »zasady«, lub jakoby prawidła te »nie odpowiadały dzisiejszym wymaganiom i zasadom naukowym«. W zgodzie z nami będzie zapewno jeszcze kilku innych językoznawców pozakrakowskich, między innymi prof. Baudouin de Courtenay, jedyny, który zasadniczo zajmował się sprawą stosunku języka mówionego do pisanego i który o tem, ze szczególnem uwzględnieniem języka polskiego, osobną przygotowuje książkę.

Każdy niemal (bo tylko z bardzo małemi, i to drobiazgowemi [pg 20] wyjątkami) pŗzytoczony argument podejmujemy się zbić właśnie naukowo. Sądząc jednak, że ortografja Akademji tym razem już się powszechnie przyjmie, tylko dla przykładu przytaczamy co następuje:

1. Niezgodnem z nauką jest twierdzenie, jakoby w typie biologja, diecezja »do pisowni jednakowych wartości dźwiękowych zastosowano równorzędnie dwie zgoła odmienne... zasady« (Tow. popier. nauki), jakoby pisownia przez i zgłosek początkowych była »niezgodna z żywą mową i sprzeciwiała się wprost naturze głosowni polskiej« (Kryński, str. 290). Przeciwnie, twierdzimy, że wartość dźwiękowa zgłosek przedakcentowych i poakcentowych jest właśnie w żywej mowie niejednakowa i że uchwalona pisownia zgodna jest z naturą głosowni polskiej. Wymienione rozróżnianie uważamy za poważny krok w uzgodnieniu naszej ortografji z nauką, za wyrwanie z jednego czy drugiego szablonu (biologia czy bjologja).

2. Rozróżnianiu końcówek zaimkowo-przymiotnikowych -ym, -em i -ymi, -emi byliśmy osobiście przeciwni, jako nieuzasadnionemu ani historją ani dzisiejszą wymową. Nie byliśmy jednak głusi na inne okoliczności: na ogólny niewątpliwy fakt odmiennego nieraz rozwoju języka pisanego a mówionego i na ten szczegółowy, że tyloletnia wytrwała propaganda prof. Kryńskiego, zdoławszy tyle zrobić dla zwycięstwa »joty«, przeważnej, bardzo przeważnej części »jotaków« nie potrafiła zjednać dla nierozróżniania tych końcówek. Nie będąc znawcami pierwotnych języków amerykańskich, wierzymy prof. Kryńskiemu, że »żaden z nich nie ma podobnego rozróżniania«, ale sądzimy, że argument to zupełnie obojętny: przecież każdy język oprócz wspólnych z innemi ma także swoje odrębne znamiona. I rzeczywiście nie możemy pojąć, czego tu chcą języki czerwonoskórych: gdzie Rzym, gdzie Krym...? Z tego powodu, nie będąc zwolennikami tego rozróżniania, nie uważamy go jednak wcale za jakiś naukowy skandal. Do pewnego stopnia może nawet z naukowego punktu widzenia dobrze się stało, że ta zasada przeszła. Bo przy tej sposobności udało nam się przekonać uchwalających, że jedynem możliwem w l. mn. rozróżnianiem jest rozdział na formy męskoosobowe i nie-męskoosobowe: dobrymi ludźmi ale dobremi końmi, stołami, kobietami. Takie rozróżnianie, od dawna popierane przez prof. Baudouina de Courtenay, może przecie złamie ten bezmyślnie w podręcznikach gramatycznych szerzony fałsz, jakoby dzisiejszy język polski miał w liczbie mnogiej te same trzy rodzaje co w liczbie pojedynczej; będzie to o wiele większem uświadomieniem naukowem całego narodu niż jest jego zaciemnieniem zbyteczne rozróżnianie -ym, -em w liczbie pojedynczej

3. W sprawie zjadłszy byliśmy obojętni, ale zgodziliśmy się na [pg 21] niehistoryczne ł, widząc, że większość jest za niem, a u wielu Polaków napewno skojarzyło się już ono z imiesłowem zjadł i przez to nabrało rzeczywistej wartości psychicznej. Godzimy się (Kryński, str. 306), że »nauczycielowi wypadnie powiedzieć otwarcie, że to ł wtrącono... wskutek błędnego pojmowania tworzenia się form tego imiesłowu«, ale nie godzimy się, żeby »pouczanie takie dzisiaj wobec wiedzy językoznawczej żadną miarą nie uchodziło«. Naszem zdaniem, zapewne nie mniej naukowem niż zdanie prof. Kryńskiego, najzupełniej ono uchodzi, jest nawet dobrym przykładem na nie, rzadkie w języku powstawanie form historycznie fałszywych, a jednak faktycznie istniejących. Niezupełnie godzimy się też na rymowe dowody autora (str. 307), bo jeśli poeci rymowali stale: usiadłszy—patrzy, to rymowali również: popadł—listopad (już Potocki) mimo że w popadł ł jest historycznie uzasadnione.

I t. p., i t. p.!

Jeszcze jedna sprawa, zupełnie podrzędna, a jednak wielu dra-żniąca: kwestja dzielenia wyrazów. Tutaj co do jedynego punktu spornego: dzielenia grup spółgłoskowych, byliśmy za zupełnem zostawieniem swobody. Skoro jednak tak wszyscy uczestnicy ankiety, jak i wszystkie głosy publiczne, które się tem zajmowały, były za ścisłem ustaleniem, Komisja językowa wystąpiła z projektem dzielenia według natury spółgłosek; por. wyżej, str. 74, litera c). Natomiast Wydział filologiczny uznał jako zasadę dzielenia wzgląd na to, czy od pewnej grupy spółgłosek może się czy nie może zaczynać wyraz; por. wyżej str. 72, a) b). Gdy przyszło do szczegółowego wykonania, okazało się, że według tej zasady niemożna nigdy być pewnym, jak należy dzielić (chyba że się kto wyuczy 34 wyjątków!), dlatego też prof. Łoś w »Pisowni polskiej ustalonej« (wydania 2. str. 26—8) obok reguły uchwalonej podał też wymienioną fonetyczną (według natury spółgłosek). Ze system uchwalony był w praktyce niemożliwy, to stwierdził też bezwzględnie najlepszy w Polsce znawca praktycznej ortografji, dyrektor A. Passendorfer, pisząc w »Poradniku językowym« (luty—marzec 1920, str. 30): »Jestem także pewny, że młodziuchny [tak go słusznie nazywa, zob. niżej] »obowiązujący« system dzielenia wyrazów ustąpi wkrótce miejsca drugiemu systemowi, opartemu na właściwościach spółgłosek«. Mimo to, umieszczenie przez prof. Łosia, nie bez naszej rady, tego systemu obok uchwalonego wywołało na posiedzeniach Komisji języka polskiego i Wydziału filologicznego protest jednego członka, który zakończył się pozostawieniem systemu uchwalonego ale w formie podanej w poprzednim artykule, wcale nie łatwiejszej, jednak istotnie trochę możliwszej i zostawiającej mniej pola dowolności.

[pg 22]

Argumenty zwolenników uchwały były dwa: 1) że ludzie nie potrafią się nauczyć, które spółgłoski są zwarte, 2) że niema potrzeby zarzucać »starego« systemu, obowiązującego lat tyle. Nas one najzupełniej nie przekonały z następujących powodów: 1) Prosimy porównać, co jest trudniejsze: wyuczenie się szeregów p b, t d, k g i c dz, ć dź, cz, czy tez tabelki, podanej wyżej na str. 80—1. Nasz system miał też tę zaletę, że łączył dzielenie z niezbędną w gramatyce szkolnej (jeżeli się jej ma wogóle uczyć) a bardzo łatwą do nabycia znajomością sposobu i miejsca tworzenia w jamie ustnej spółgłosek. Obok rozróżniania die(ce)· od ·zja i rozróżniania w l. mn. końcówek -ymi, -emi nie według rodzajów l. p., ale według rodzajów męskoosobowego i niemęskoosobowego uważaliśmy ten punkt za istotny naukowo-praktyczny postęp nowej ortografji. 2) Zasada dzielenia według tego, czy od jakiejś grupy spółgłosek może się zaczynać wyraz, jest ze stanowiska Akademji też zupełnie nową, bo w jej »Uchwałach z 31 października 189l« na str. 21—3, gdzie mowa o rozdzielaniu, o systemie takim niema ani słowa!

Pozostajemy więc przy twierdzeniu, że z dwu proponowanych nowych systemów przyjęto i trudniejszy i niedający się ściśle przeprowadzić. Przyczyną tego nieszczęśliwego wyboru był w znacznej mierze brak podstawowego wykształcenia językowego u ogółu filologów, historyków literatury i sztuki i t. p., a co za tem idzie, także pewna do językoznawców nieufność. Nie łudzimy się, by to prędko ustało, ale dążenie do tego jest jednym z celów wydawania przez nas »Języka polskiego«.

Chociaż jednak uważamy uchwaloną zasadę naukowo za gorszą i trudniejszą, to jednak bynajmniej nie mamy zamiaru... warcholić. Uważamy, że liberum veto a nawet votum separatum zachować należy tylko dla spraw naprawdę bardzo zasadniczych, w ortografji zaś stroną zasadniczą napewno nie jest ani jej naukowość, ani nawet łatwość, ale przedewszystkiem jej powszechność, a co za tem idzie, ogólnonarodowa jednolitość. Nie wierzymy zaś, by ten cel dał się przeprowadzić inną drogą, niż ta, która doprowadziła do uchwał, ogłoszonych przez Akademję.

Kazimierz Nitsch, Jan Rozwadowski.


O zjawiskach i rozwoju języka.

8. Dźwięk a znaczenie.—Początki mowy.

I.

Pragnę tu podjąć na nowo i nieco szerzej rozwinąć treść drugiej połowy swego ostatniego artykułu (JP IV 1) p. t. »Mowa a myśl«. [pg 23] Zakończyłem go ogólnym wywodem, że pomiędzy znaczeniem wyrazów a ich brzmieniem niema—poza pewnemi, szczupłemi zresztą, kategorjami—aktualnego, bezpośredniego związku przyczynowego, a dosyć pospolite złudzenie, że taki związek jest, polega tylko na stałem i bardzo silnem skojarzeniu znaczenia z brzmieniem wyrazów języka ojczystego. Związek istotny ostatecznie jest, ale bardzo niewyraźny, ogromnie odległy i właściwie tylko pośredni—choćby tylko z powodu ogromnego oddalenia historycznej doby wszelkich języków od epoki ich, względnego oczywiście, powstawania.

Owo pospolite u ludzi złudzenie wyraża się w sposób jaskrawy i naiwny w mimowolnem zrównywaniu wyrazów z rzeczami: oczywiście wyrazów języka ojczystego i przez ludzi stojących na niezbyt wysokim stopniu rozwoju kulturalnego. Ten sposób patrzenia na to co się mówi oświeca nam doskonale znana anegdota o tem, jak się spierali o wyższość swoich języków Niemiec, Włoch i Węgier. No, powiada Niemiec, chcąc spór rozstrzygnąć, jakże wy nazywacie naprzykład ‘wodę’ (Wasser)? Włoch odpowiada: acqua, a Węgier: viz. Na to Niemiec z triumfem: a my mówimy ‘woda’ (Wasser) i to jest naprawdę woda (wir aber nennen es Wasser und es ist auch Wasser). Może się komu wyda, że ta anegdotka jest zbyt naiwna, żeby była prawdziwa? Nie, o niej można naprawdę powiedzieć: se non è vero, è ben' trovato. Bo oto dwa takiesame odezwania się, za których prawdę można ręczyć. Znakomity lingwista Schuchardt zapytał raz jednego chłopa włoskiego trzymając szklankę w ręku, czy wie jak się to nazywa. Na to Włoch mu odpowiedział: To się nazywa w jednym języku tak, a w drugim inaczej, ale to jest ‘szklanka’ (un bicchiere) i tylko po włosku tak się nazywa (questo si chiamerà così in una lingua e così nell' altra; ma è un bicchiere e soltanto in italiano si chiama così)6. Nyrop opowiada znowu taką historyjkę. Pewna młoda Niemka zaczęła się uczyć francuskiego modną »bezpośrednią« metodą i właśnie odbywała się pierwsza lekcja przy śniadaniu, jako leçon de choses. Nauczyciel rozpoczął lekcję od sera i nazwał go pokazując Niemce ‘serem’ (frommage). Ale młoda osoba nie mogła się z tem odrazu pogodzić i zawołała naiwnie: Frommage? dlaczego frommage? ‘Ser’ jest przecież daleko naturalniej (Käse ist doch viel natürlicher)7.

Nic tedy dziwnego, że tylko własny język uważa się naiwnie za naturalny, prawdziwy, naprawdę jasny, a obce języki za niepojęty bełkot. Przejawia się to w bardzo pospolitych przejściach znaczeniowych [pg 24] i zwrotach takich jak parler français, auf gut Deutsch, już ja mu to powiem po polsku, gdzie nazwy własnego języka używa się w znaczeniu jasnego, dobitnego wyrażenia. Przeciwnie człowieka, mówiącego obcym językiem, nazywa się momotem, to jest bełkocącym niezrozumiale, bo nic innego nie znaczy greckie bárbaros, podobnie jak Słowianie swych zachodnich sąsiadów Niemcami nazywają, to znaczy ludźmi, nie umiejącemi porządnie mówić. To z pewnością bywa też głównym powodem, że rodzime nazwy bardzo wielu szczepów i ludów znaczą poprostu tyle co ‘człowiek’.

Na temsamem podłożu psychicznem i kulturalnem rozwijały się, a poczęści do dziś dnia się powtarzają lub trwają zjawiska tak zwanego tabu, eufemizmów i omówień, rzucanie uroczystej klątwy i czary, to jest sprowadzanie czarów na drugich, a uchylanie się od nich samemu, co wszystko polega na naiwnem zrównaniu wyrazu z przedmiotem, nazwy z rzeczą, imienia z osobą. To zasadnicze zjawisko wyraża się od niepamiętnych czasów w utartych zwrotach, że nie należy wywoływać licha, albo wilka z lasu, bo o wilku mowa, a wilk tuż. W czasie polowania, a zwłaszcza podczas wielkich wypraw myśliwskich i rybackich, mających dla wielu szczepów ogromne znaczenie, zachowuje się ściśle różne zabobonne praktyki, a do najważniejszych należy wystrzeganie się nazywania zwierzyny, na jaką się poluje, jej zwykłemi nazwami, ażeby nie zwracać jej uwagi, zmylić jej czujność i móc ją podejść; tak jak znowu w zwykłych warunkach unika się nazywania niebezpiecznych zwierząt dlatego, aby ich sobie nie sprowadzić niepotrzebnie na kark. Nazywa się tedy takie zwierzęta na które się poluje lub których się boi, nie ich zwykłemi nazwami, tylko opisowemi np. niedźwiedzia ‘starym, kudłaczem, burym’ itp, bo właściwa nazwa to tyle co zwierz sam, nazwać go to prawie tyle co go źgnąć. Podobnie unika się, i to nietylko u szczepów na niskim stopniu cywilizacji, nazywania śmierci, choroby, zwłaszcza różnych zaraz, djabła i wielu innych rzeczy, budzących obawę, wstręt, pogardę itd., albo przeciwnie budzących w nas uczucia czci, uszanowania, religijnego poddania. Nieskończone są przenośnie i omówienia w guście: skonać lub skończyć (życie), przenieść się do wieczności, zamknąć oczy, zasnąć w Panu, zgasnąć, gdy mnie kiedyś zabraknie itd., bo zawsze lepiej nie mówić o »samej śmierci«. Lepiej djabła nazwać ‘złym’ czy ‘kusym’, bo my wiemy o kim mowa, a jego się zmyli—tylu wszakże jest na świecie ‘złych’ lub ‘kusych’! a jeszcze lepiej poprostu, jak w wielu stronach, ‘tym’ i przeżegnać się na wszelki wypadek. Chcąc rzucić na kogoś czary lub wezwać na niego kary i pomsty bogów trzeba koniecznie albo mieć jego podobiznę albo znać imię i nazwisko—wtedy [pg 25] przeklina się starannie jego, wymieniając dokładnie, kilka razy, imię, i jego ciało, znowu dokładnie wymieniając wszystkie członki i jeżeli można, wypisuje to wszystko i wtedy skutek pewny! To znowu nie nazywamy wielu rzeczy po imieniu, bo ‘nie wypada’, a nie wypada dlatego, że nazwa a rzecz to niby tosamo. Oczywiście działają tu także różne inne uczucia i zjawiska te pojawiają się w najrozmaitszych postaciach i odmianach, ale wszędzie leży lub leżał na dnie, czy wyłącznie czy obok innych, ten zasadniczy rys psychiczny zrównywania rzeczywistości z wyrazami. Bardzo to ciekawa i pouczająca dziedzina, ale nie mogę się nad nią dłużej zatrzymywać.

Jednak i na wyższym stopniu rozwoju, kiedy już niema mowy o takiem naiwnem zrównywaniu wyrazów z pojęciami, nie ginie ono całkowicie, tylko się przedstawia w nowej, »postępowej« formie. Ludzie zawsze przyjmują jakiś naturalny, istotny związek między nazwą a rzeczą, uważając je prawie instynktownie za dwie strony tegosamego. Sprawa ma w sobie zarazem coś zagadkowego i tajemniczego, co wiecznie niepokoi umysły. Pomijając już szersze koła inteligencji, dalej ludzi skądinąd niecodziennych, ale u których gra wyobraźnia, jak wielkich nieraz artystów, a wreszcie uczonych nieraz manjaków, to nawet wśród bardzo wybitnych pod względem intelektualnym ludzi, u głów najjaśniejszych (oczywiście myśleniem, nie pochodzeniem) spotykamy często takie niejasne, w gruncie rzeczy naiwne, wyobrażenia o jakimś tajemniczym a istotnym związku, o jakiejś pełnej wyrazistości harmonji między wyrazem a rzeczą. Oto co myślał taki niepowszedni, ścisły i wszechstronny badacz i myśliciel jak Ampère—o francuskich samogłoskach nosowych. Oto »w językach, które je posiadają, wywołują one tę majestatyczną i pełną harmonję, jaką znajdujemy we francuskim w wyrazach rampe, temple, constance itd., któraby znikła w zupełności, gdybyśmy je wymawiali râpe, tâple, constânce« itd. (les sons... qui donnent aux langues où ils sont admis cette harmonie pleine et majestueuse qu'on trouve en français dans les mots rampe, temple, constance etc., et qui disparaîtrait entièrement si l'on prononçait râpe, tâple, constânce etc.). Dlatego też nie podoba mu się nazwa ‘nosowych’, niestosownie nadana tym samogłoskom (les sons, appelés assez mal à propos sons nasaux)8—pewnie, jakże majestat ma w nosie siedzieć?! Ciekawe przytem, że całkiem podobne zapatrywania spotykamy potem u jednego ze starszych lingwistów, Buschmanna, współpracownika braci Humboldtów. Mówiąc o różnicy nazw dla ‘matki’ a dla ‘ojca’, z których pierwsze zawierają w wielu językach głoski m, n, a drugie [pg 26] głoski p, t, widzi w m i n spokój i łagodność: Wie sinnig spricht sich nicht das Naturgefühl darin aus, dass für den Vater die starken Laute, die harte oder weiche Muta, für die Mutter die völlig abgeebneten, ruhigen Consonanten bestimmt sind, welche nur als eine sanfte Grenze noch den Mutis angehören9. I całkiem jak Ampère odrzuca nazwę 'nosowych', która mu się stanowczo niepodoba.

Z drugiej strony, nie brakowało naturalnie nigdy ludzi we własnem mniemaniu naprawdę »oświeconych«, nie mających »przesądów«, wolnych od wszelkich »uprzedzeń« i »mistycyzmu«, trzymających się tylko »faktów«, słowem »pozytywistów«, a także »sceptyków«, którzy tego rodzaju zapatrywania uważali za dziecinne. Brzmienie wyrazu niema wedle nich nic wspólnego z oznaczoną wyrazem rzeczą: brzmienie to tylko czysto zewnętrzny, nieistotny, umówiony, w gruncie rzeczy przypadkowy znak.

W rezultacie zagadnienie nasze, zazwyczaj ogólniej pojęte jako zagadnienie o początku mowy pokutuje od wieków w dysputach i w literaturze od Greków począwszy poprzez całą starożytność i średniowiecze, a następnie w epoce odrodzenia umysłowego w 17 i 18 wieku aż do ostatnich czasów, gdzie wreszcie znalazło względne załatwienie.

W Grecji postawiono i ujęto problem jako zagadnienie trafności czyli prawdziwości nazw, δρδότης τϖν δνομάτων, a Platon zastał go w takiej fazie: szkoła Demokryta utrzymywała, że nazwy oznaczają rzeczy na mocy społecznego układu, δέσει, zaś szkoła Heraklita, że na mocy natury, φύσει. Pierwsze stanowisko, którego zasadę nabywano obok φέσις także έδσς, νόμος, ξυνδήϰη, δμολογία, wyrażało myśl, że prawdziwość czyli stosowność nazw polega na swobodnej umowie ludzkiej, na społecznym przyjęciu i zwyczaju, czyli że stosunek wyrazów do wyrażanych rzeczy albo pojęć polega ostatecznie na działalności, wynikającej ze świadomej woli człowieka. Drugie stanowisko przyjmowało naturalny, przyrodzony, konieczny związek między nazwą a rzeczą, niezależny od ludzkiej woli, a w ślad za tem zgodność nazwy z istotą odnośnej rzeczy. Platon podjął zagadnienie w dialogu p. t. Kratylos, gdzie Kratyl, zwolennik zasady φύσει twierdzi, że każda rzecz ma w każdym języku z natury nazwę stosowną, zaś Hermogenes, wyznawca zasady δέσει utrzymuje, że wszelka trafność nazwy polega tylko na umowie i zwyczaju, bo żadne nazwy nie powstają z natury. Zanim zobaczymy, jakie Platon w osobie Sokratesa zajął stanowisko wobec spornej kwestji, zaznaczmy, że wogóle w tym problemie φύσει-δέσει mieszczą się właściwie trzy różne [pg 27] momenty, niezawsze dosyć wyraźnie rozróżniane, a mianowicie 1) właściwa kwestja 'naturalnego znaczenia głosek', 2) kwestja pewnej ogólnej zgody między wyglądem wyrazu a przedmiotem, 3) kwestja raczej etymologiczno logiczna, czy dana nazwa jest wogóle trafnie dobrana w stosunku do istoty oznaczonej rzeczy. Że Grecy wsadzili tu jeszcze czwarty, całkiem innego rzędu moment, mianowicie wygląd liter, o tem niżej. Nas tu obchodzi oczywiście przedewszystkiem pytanie pod a), w drugim rzędzie pytanie pod b); natomiast pytanie pod c) zostawiamy zupełnie na boku.

Otóż Platon dochodzi w osobie Sokratesa początkowo do wniosku, że niepodobna uważać wyrazów za dowolnie wytworzone i stara się znaleść naturalną i konieczną podstawę 'prawdziwości pierwotnych nazw', άλήδεια τϖν πρώτων δνομάτων, w tem, że głoskami naśladowano pierwotnie istotę rzeczy i zjawisk: »r przy wymawianiu którego język najbardziej drga, wyrażało wszelki ruch i pęd i dlatego spotyka się je w wyrazach ρεϊν płynąć, ροή prąd, πρόμος drżenie (strach), τραχύς szorstki, ϰρούειν tłuc, uderzyć, ϑραύειν (roz)tłuc, έρείϰειν rozbić, rozedrzeć, ϑρύππιν kruszyć, ϰερματίειν drobić, ρυμβεϊν kręcić w kółko; głoska i wyraża rzeczy cienkie, jako najłatwiej idące przez wszystko i dlatego mamy ją w ιέναι iść oraz ιέσϑαι spieszyć, dążyć, podobnie jak znowu zapomocą głosek ph (φ), ps (ψ), s i z (ζ) oddaje się zgodnie z ich naturą wszelkie rodzaje wiania i dęcia jak τό ψυϰρόν zimne, chłodne, wrzące, τό ζέον chwiać się, trząść się i wogóle σεισμός wstrząs; przyciskanie i opieranie języka, jakie jest cechą głosek d i t dało zdaje się początek wyrazom δεσμός więzy i στάσις stanie; natomiast wyraźne ślizganie się języka przy głosce l zostało zastosowane do nazw rzeczy gładkich (τά λεϊϰ) i samego pojęcia ολσϑάνειν ślizgać się, a dalej wyrazów το λιπϰρόν tłuste, świecące od tłuszczu, το ϰολλϖδες kleiste; w wyrazach znowu takich jak το γλσϰρον lepkie, γλυϰύ słodkie, miłe i γλοιϖδς lepkie, przebija wstrzymujące działanie głoski g na sunący w l język; zgodnie z wewnętrznością brzmienia głoski n zostały nazwane το ένδον wewnątrz i τά εντός to co wewnątrz położone; głoskę a zastosowano τψ μεγϰλψ dla wielkiego, a głoskę ē τψ μήϰει dla długości 'ponieważ te litery są wielkie'; a potrzebując dla wyrażenia okrągłości (το γογγύλον) znaku o tę głoskę przedewszystkiem wsadzono do odnośnej nazwy«.

Przytoczyłem umyślnie w całości ten ustęp, żeby dać wyobrażenie o naiwności pierwszych prób teorji językoznawstwa i o trudnościach, z jakiemi myśl ludzka musi walczyć; i Platon zresztą sam miał wątpliwości, bo w dalszym ciągu stwierdza, że tej zasady nie można ani w przybliżeniu przeprowadzić, że zatem niema mowy, [pg 28] aby istota rzeczy odkrywała się nam w nazwach. Zwracam jeszcze uwagę na to, że w tych wywodach mieszano w starożytności ciągle głoski z literami, jak to wyraźnie widać z uwagi o alpha (a) i ēta (ē) a z pewnością na wyobrażenie o 'cienkości' głoski i lub okrągłości o wpływała także zwykła ich postać pisana. Pomijam w dalszym ciągu zupełnie etymologje dziecinne i niemożliwe zarówno w Kratylu jak wogóle u starożytnych oraz wszystkie myśli i argumenty, przytaczane na korzyść jednej lub drugiej zasady, bo zajęłoby to bardzo dużo miejsca bez szczególnego pożytku. Wystarczy stwierdzić po pierwsze, że mimo wszelkich naiwności i nieścisłości widać czyto w roztrząsaniach platońskich, czy dalszych, pewne słuszne obserwacje i myśli, tylko że się niestety odrazu wykrzywiały i zbaczając z właściwej drogi dochodziły do nonsensu; powtóre zaś, że raz postawiony problem φύσει-δέσει nadawał w dalszym ciągu kierunek myśleniu o rzeczach językowych. Stoicy opowiadali się przy zasadzie φύσει, ale rozróżnili naśladowanie głosem bezpośrednie, zatem onomatopeje w ściślejszem tego słowa znaczeniu od pośredniego, gdzie wygląd wyrazu odpowiada rzeczy tylko pośrednio, symbolicznie, która to zasada, przybrawszy różne szczegółowe zastosowania, pozwoliła stoickiej i wogóle starożytnej etymologji wyprawiać prawdziwe orgje—bezmyślności. Daleko mądrzejszą formę nadał zasadzie φύσει Epikur, którego myśl szła w kierunku psychologicznym (wbrew logicznemu kierunkowi stoików i innych) i ewolucyjnym. Epikur stwierdza, że początek mowy nie może polegać na 'umowie', na jakimś dowolnym układzie, tylko leży w naturze człowieka. Lukrecjusz wyraża to w ten sposób: Nonsensem jest mniemać, że ktoś na początku ponadawał nazwy rzeczom i że ludzie od niego się nauczyli pierwszych wyrazów, bo dlaczegóż on by to był mógł robić i tworzyć różne brzmienia, a inni nie? Gdyby zresztą już przedtem nie używano wyrazów, to skąd pojęcie o ich użyteczności, i jak ów pierwszy twórca mógłby był dać się innym zrozumieć?... wreszcie co jest tak dalece w tem dziwnego, że ludzie, mając przecie głos i język, oznaczali rzeczy rozmaitemi brzmieniami doznając rozmaitych wrażeń, skoro bydło i zwierzęta rozmaite a różne głosy wydają doznając strachu, bólu lub zadowolenia? I wywodzi dalej, jak całkiem inaczej psy warczą ze złości, a na cały głos ujadają, albo szczekają i skuczą bawiąc się lub łasząc, a wyją zamknięte w domu lub skowytają unikając bicia itd.10 W ten sposób obok [pg 29] tamtej naśladowczej, to jest teorji naśladowania dźwiękami, powstała teorja przyrodzonych głosów, wydawanych w różnych nastrojach i uczuciach, która jednak chcąc wyjaśnić dalszy rozwój mowy i skojarzenie pewnych brzmień z pewnemi wyobrażeniami, uciekała się znowu do zasady δέσει, łącząc w ten sposób obydwie podstawy, indywidualnie przyrodzoną i społeczną. Filozoficzna myśl Epikura, jak w innych kierunkach, tak i w tym nie znalazła samodzielnych kontynuatorów, a wogóle już ani starożytność ani średnie wieki nie wniosły żadnych nowych momentów ani myśli do nauki o języku. Średnie wieki zajmowały się żywo mową i wyrazami, ale w ścisłym związku z wielkim sporem nominalistów i realistów. Świeży powiew jak w innych dziedzinach tak i w naszej znać u Bakona; potężny umysł Locke'a rzucił i w tych zagadnieniach niejedną trafną i opartą na prawdziwym zmyśle rzeczywistości uwagę; ale prawdziwy postęp i żywszy rozwój w zdawaniu sobie sprawy z języka i jakby przygotowanie do językoznawstwa, które miało powstać w 19 wieku, przyniósł dopiero wiek 18 od Condillaca, Rousseau'a i Herdera począwszy. Ale wszystko to były jeszcze przeważnie spekulacje, na niedostatecznej obserwacji oparte; a w dalszym ciągu zostały przeważnie zapomniane; tak że w wieku 19 po epoce romantyzmu, który się odwrócił od wieku oświecenia, nie zdając sobie sprawy że ten był jego jeżeli nie ojcem to piastunem, teoretyczna myśl językoznawcza znowu przeważnie całkiem na nowo i niezależnie zaczęła pracować w ostatniej ćwierci tego ubiegłego stulecia, podnosząc się nadzwyczajnie na początku obecnego. Ponieważ w krótkich i dla szerszych kół przeznaczonych artykułach ani można ani trzeba szeroko roztaczać rozwojową stronę kwestyj choćby najważniejszych, przeto obecnie przejdę do rozpatrzenia rzeczywistych podstaw, do realnych faktów językowych, które w zakresie pytania o początku mowy i stosunku brzmienia do znaczenia możemy wziąść pod rozwagę; zaś zdążając na tej drodze do możliwie jasnej odpowiedzi wplotę ważniejsze poglądy i nazwiska, które się tu zaznaczyły aż do ostatnich czasów, w formie krytycznych uwag jużto zgody jużto sprzeciwu.

Jan Rozwadowski.


[pg 30]

Recenzje.

Mikołaj Rudnicki, prof. uniw. poznańskiego. Wykształcenie językowe w życiu i w szkole. Poznań 1920. VIII + 240.

»Część I. Wartości wychowawcze nauki języka ojczystego (polskiego) (str. 21—58). Cz. II. Zakres nauczania języka ojczystego na średnim stopniu wykształcenia (59—100). Cz. III. O metodach nauczania języka ojczystego (101—162). Cz. IV. O osiąganiu celów ubocznych przy nauce języka ojczystego (163—240)«. Jak widać z tego przeglądu treści, nie było zamiarem autora napisanie szczegółowej metodyki nauki języka polskiego, ale danie pojęcia o ogólnem znaczeniu tego przedmiotu w życiu i o wynikających stąd rozmiarach i sposobach uczenia go w szkole. Tak ujęta książka jest w naszej literaturze nowością i już z tego powodu zasługuje na rozpowszechnienie tak między nauczycielami, jak i w szerszych kołach, poważniej zajmujących się wychowaniem. Zasługuje na to tem bardziej, że oparta na wynikach dzisiejszego językoznawstwa umiejętnego, jest też rezultatem poważnej pracy myślowej nad przedmiotem. Strony ujemne wynikają z indywidualności autora, której mu na szczęście nie brak, a objawiają się to w pewnej pryncypjalności, to znów w zbyt drobiazgowem rozpatrywaniu rzeczy prostych.

Streszczać książki nie mam zamiaru, powiem tylko kilka uwag o różnych jej częściach. Część I bardzo jest pożyteczna, skoro—jak wiadomo—gramatykę języka ojczystego traktuje się przeważnie jako martwą formę bez treści, jak jakąś naukę pomocniczą dla literatury i t. p. Czytelnik, zdala stojący od językoznawstwa, dowie się z tej części coś o istocie języka, o jego ścisłym związku z kulturą i z innemi naukami. Ale autor, wielbiciel swego przedmiotu, czasem trochę przesadza. »Zdejmuje (go) zdziwienie, dlaczego dzisiejszą logikę i psychologję tak się starają związać przedewszystkiem z matematyką, skoro wymienione dwie dyscypliny znacznie mają więcej wspólnego ze zjawiskami językowemi...« (str. 38). Mnie to—przyznam się—nie dziwi: choć sam jestem językoznawcą, rozumiem, że logika i matematyka, jako jedyne nauki dedukujące, stoją z sobą w najbliższym związku i przeciwstawiają się wszystkim innym, tak przyrodniczym jak humanistycznym; co do psychologji zaś godzę się najzupełniej, że zbliżenie jej do językoznawstwa bardzoby się jej przydało, ale żeby ją dziś chciano przedewszystkiem wiązać z matematyką, o tem nie słyszałem. Albo: »dokładne studjum języka... wyrabia niesłychanie giętkość umysłową, subtelność spostrzeżeń, a co może najważniejsze, objektywność w ocenie ludzi« (str. 39). [pg 31] Na wielką wartość tego studjum dla wyrobienia giętkości i subtelności umysłu zupełnie się godzę, ale trudno mi jakoś uwierzyć, by ono szczególnie pomagało do wyrobienia objektywności w ocenie ludzi. Gdy czytam takie zdania, boję się, by skutek nie był wręcz przeciwny zamierzonemu: by czytelnik nie pomyślał, że autor tak samo przesadza całe znaczenie języka i rolę jego w wychowaniu. Zapewne, są książki, które właśnie swoim bezwzględnym zapałem i pędem porywają i licznych zdobywają adeptów, ślepych potem na słabe strony teorji, ale tutaj nie idzie o jednanie wyznawców, tylko o rozumowe przekonanie wychowawców i nauczycieli.—Tu i ówdzie możnaby coś podobnego powiedzieć i o części IV, ale mimo wszystko podnieść trzeba, że wykazywanie wartości studjów językowych dla wprawy stylistycznej, kształcenia woli i charakteru, wykształcenia estetycznego i etycznego, dla wzmacniania organizacji narodowej może wywołać u czytelników rozważania nad zakresami, które większości z nich nigdy na myśl nie przychodziły. Słusznie zaś mówi autor w przedmowie, że pierwszą przyczyną niechęci do rozszerzania nauki o języku jest obawa przed czemś nieznanem. Jeżeli mu się więc uda trochę tę ignorancję przetrzebić, to już będzie miał zasługę, choćby w szczegółach niezawsze przekonał.

Rozdziały o zakresie a zwłaszcza o metodzie nauczania języka, zasługiwałyby na wyczerpującą analizę w piśmie pedagogicznem; dla »Języka polskiego« byłaby to rzecz zbyt szczegółowa. Nie mogę jednak pominąć jednego punktu, o gramatyce Małeckiego. Pisząc książkę ogólną, autor podręczników szkolnych zasadniczo nie analizuje, musi więc zdziwić osobny rozdział, zatytułowany: »Pobieżny szkic uzupełnień podręcznika Małeckiego dla szkół średnich« (str. 86-100). Widocznie autor—w przeciwieństwie do ogółu językoznawców—uważa go za względnie najlepszy, zwłaszcza skoro twierdzi, że »naogół rzecz biorąc, daje on potrzebne pogłębienie« (str. 85). Ale na tejże stronie mamy następującą o nim opinję: »Należy zeń usunąć wielką ilość rzeczowych błędów, a z drugiej strony trzeba go uzupełnić w bardzo wielu punktach np. w dziale historycznym, wiążąc jego treść językową z logiką i psychologją, jakoteż z ogólną wiedzą o języku. Wreszcie nie należy zapominać o zupełnej zmianie punktu widzenia, jakąby należało przeprowadzić. Wprawdzie mamy uczyć poprawnego języka literackiego; co do tego niema najmniejszej wątpliwości, ale rzecz jest w tem, że także i języka literackiego niepodobna traktować jako czegoś, co się da wyjaśnić i ustalić dowolnemi przepisami, o charakterze prawno-karnym11, jak to przeważnie jest u Małeckiego«. [pg 32] Najzupełniej się godząc na tę opinję, nie mogę się powstrzymać od zdumienia, jak można taką gramatykę zalecać; po dokonaniu żądanych przez autora zmian i dopełnień nie zostałby z Małeckiego kamień na kamieniu. Czyż nie o wiele prościej wziąć zamiast tego znacznie lepsze gramatyki Szobera lub Steina?

Mam więc co do książki prof. Rudnickiego sporo zastrzeżeń. Mimo to nie waham się jej bardzo zalecić jako rzecz bogatą w treść i samodzielnie przemyślaną. Dokładny przegląd treści ułatwia orjentowanie się.

K. Nitsch.


Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego

W maju b. r. zawiązało się Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego, którego statut, zatwierdzony przez Namiestnictwo dnia 2 czerwca 1920 L. 41171/1057 / XIII a/1920; zamieścimy w następnym numerze Języka Polskiego. Towarzystwo ukonstytuowało się d. 27 maja 1920, wybierając Zarząd główny, który następnie d. 15 czerwca ukonstytuował się w następujący sposób: przewodniczący Rozwadowski, zastępca Nitsch, sekretarz Piekarski, skarbnik Jaworek, nadto Łoś i Chomiński.

W myśl § 7. uw. statutu Zarząd główny delegował do Zarządów okręgowych, dla Krakowa: pp. Jaworka, Łosia, Nitscha, Piekarskiego; dla Warszawy: pp. Baudouina de Courtenay, Benniego, Szobera; dla Lwowa pp. Gawrońskiego, Ułaszyna, Witkowskiego; dla Poznania: pp. Lehra-Spławińskiego, Rudnickiego, Steina.

D. 26 czerwca b. r. odbyło się pierwsze publiczne zebranie, na którem szereg osób odrazu zgłosił swe przystąpienie do Towarzystwa. Wkładka na rok 1920 wynosi 40 marek p., za co członek otrzymuje Język Polski. Zgłoszenia przyjmuje p. Piekarski Kazimierz (adres tymczasowy: Polska Akademja Umiejętności w Krakowie).

SPIS RZECZY: Nowa zasada rymowa K. Nitscha.—Nowa redakcja przepisu o dzieleniu wyrazów J. Łosia.—Liberum veto choćby—w ortografji K. Nitscha i J. Rozwadowskiego.—O zjawiskach i rozwoju języka. 8. Dźwięk a znaczenie. Początki mowy J. Rozwadowskiego.—Recenzja K. Nitscha.—Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego.

CENA ZESZYTU M. 250.

Przedpłatę przyjmuje księgarnia Gebethnera i Sp. w Krakowie.

Drukarnia Uniwersytetu Jagiell. w Krakowie pod zarządem J. Filipowskiego.

1.

Grammatik der altbulgarischen (altkirchenslavischen) Sprache. Heidelberg 1909, str. 53-4.

2.

Możnaby mieć wątpliwości co do czw, ale to, zdaje się, nie zachodzi wcale w środku wyrazów prostych; po·czwara dzielimy tak, jak po·twora.

3.

Przez zwartą rozumiemy też zwarto-szczelinową, a więc nietylko p, b, t, d, k, g, ale też c, dz, ć, , cz, .

4.

To jest: płynna ustna lub nosowa.

5.

Który zresztą wypowiada wprawdzie pesymistyczne zapatrywania na nową ortografję, ale mimo to stosuje ją w swym »Poradniku językowym« czyli liberum veta bynajmniej nie głosi.

6.

Zeitschrift fur roman. Philologie 21, 199.

7.

Grammaire historique de la langue française, 4 § 544

8.

Essai sur la philosophie des sciences (I) XLVI nast.

9.

Über den Naturlaut (Berlin 1853), 4.

10.

de rerum natura 5, 1039 nast.: proinde putare aliquem tum nomina distribuisse | rebus et inde homines didicisse vocabula prima, | desiperest. nam cur hic posset cuncta notare | vocibus et varios sonitus emittere linguae, | tempore eodem alii facere id non ąuisse putentur? | praeterea si non alii quoque vocibus usi | inter se fuerant, unde insita notities est | utilitatis et unde data est huic prima potestas, | quid vellet, facere ut scirent animoque viderent? | ... postremo quid in hac mirabile tantoperest re, | si genus humanum, cui vox et lingua vigeret, | pro vario sensu varia res voce notaret? | cum pecudes mutae, cum denique saecla ferarum | dissimilis soleant voces variasque ciere, | cum metus aut dolor est et cum iam gaudia gliscunt, itd.—w zgodzie z krótkiem streszczeniem tego stanowiska, jakie daje sam Epikur u Diogenesa z Laerty 10, 75—6.

11.

rozstrzelenia moje.